Tymczasem na prowincji...
Wstęp Udało mi się zakończyć studia i wreszcie mogłem się na spokojnie wybrać na jakąś wyprawę

. Opowieść napisałem do czytania z lekkim przymrużeniem oka -

(w ten sposób należy mrużyć

)
Część 0: Przygotowania Dzień przed wyjazdem kupiłem sobie wreszcie porządne sakwy rowerowe i wielce szczęśliwy z tego powodu zacząłem radośnie szykować do pakowania nie tylko rzeczy bardzo potrzebne. I tym sposobem wziąłem drugą parę butów, drugą parę spodni, 5 podkoszulek, bielizny 2 razy więcej par niż dni, bluzę, więcej niż jeden klucz rowerowy z regulowanym rozstawem, jakieś rupiecie łamigłówkowe, myszkę i słuchawki do laptopa, książkę... Udało mi się wreszcie powiedzieć sobie stop, ale i tak moja waga razem z zapakowanym rowerem osiągnęła około 115kg...
W piątek rano wyruszyłem.
Część 1: Krzyszto - farma z prawdziwego zdarzenia Pociągi przystosowane do przewozu rowerów jeżdżą, ale dosyć rzadko. W pozostałych aby nie blokować przejścia są dwie możliwości: wstawić rower na początku pierwszego wagonu albo na końcu ostatniego. Oczekiwałem na dworcu na pociąg w miejscu gdzie spodziewałem się ostatniego wagonu i... ostatni wagon to pierwsza klasa, jadę szybko na początek pociągu i wsiadam. Droga samemu pociągiem jak to droga pociągiem... albo trafi się kontaktowa osoba do rozmowy albo trzeba się czymś zająć. Czytając książkę i układając kostki rubika dojechałem do Częstochowy.
Zwykle najgorszą częścią dłuższej drogi rowerem jest dla mnie wydostanie się z miasta. Chcąc dochować tradycji wyszedłem na miasto ze złej strony dworca i zacząłem jechać w/g tego co pamiętałem z mapy czyli jechać w przeciwną stronę. Ogarnąłem się i zauważyłem, że słońce mam na plecach a nie przed sobą i dopytałem się trochę przechodniów o drogę. Jednak nawet po zaciągnięciu informacji wyjazd nie był prosty jeśli robiło się takie rzeczy jak: jadę, jadę prosto cały czas i nagle jadę prostopadle do pierwotnego kierunku jazdy... Mijając tabliczkę końca Częstochowy odetchnąłem z ulgą

.
I tak jechałem, jechałem, piątek był dosyć dusznym dniem więc niby zadowolony cały czas byłem, ale nie czułem za bardzo tej energii co mnie w końcówce czerwca rozpierała. Coś tam pamiętałem z mapy, że niedaleko trasy mojego przejazdu za lasem jest jezioro porajskie. I tak jechałem, jechałem, las się nagle skończył i ujrzałem jezioro kilkadziesiąt metrów od drogi. Moje stopy okazały się egoistkami i nie zważając na zdanie pozostałych części ciała zaprowadziły mnie do wody żeby odsapnąć

. W wyraźnie lepszym humorze ruszyłem dalej i nawet nadłożenie 2km w Myszkowie nie pogorszyło go.
Wczesnym wieczorem dotarłem na miejsce ! (nie spieszyło mi się i w czasie drogi miałem dużo przerw)
Krzyszto jak to prawdziwy farmer w środku sezonu doglądał intensywnie spraw farmy, nawet zapowiedział mi, że zaraz po przyjeździe weźmie mnie do pomocy, ale ze względu na techniczne problemy ze snopowiązałką nic z roboty nie było

.
Była za to prezentacja farmy: stodoły, stajni, chlewu, wybiegu dla koni, pięknej stadniny koni. Były opowieści o rezerwacie cisów niedaleko, o tym, że praktycznie całą trasę z Częstochowy do
Krzyszto można zrobić piękną trasą lasami(jak się wie którędy jechać).
Siedząc spokojnie na ławkach przy stole własnoręcznie przez
Krzyszto wykonanych, piliśmy piwo i zajadając kiełbaski z grilla przyglądaliśmy się moim imiennikom żyjącym na wolności (2 duże sztuki i 3 małe wypatrzyliśmy na łące przy skraju lasu) . I tak te piwa piliśmy, piliśmy,
Krzyszto opowiadał, że z robotą dzisiaj nie wyszło przez problemy techniczne i jutro z rana będzie musiał to sprawnie ogarnąć. Opowiadał jeszcze o świetlanych planach rozwoju farmy

. Nie wiem jak to wyszło, ale po którymś tam piwie sam z siebie obiecałem mu, że jutro zostanę i pomogę przy pracy na łąkach

.
Sobota rozpoczęła się energicznie: śniadanie i jedziemy na łąki zbierać trawę

. Małą grupką (6-7 osób) sprawnie objechaliśmy łąki
Krzyszto zebraliśmy i zwieźliśmy trawę w jedno miejsce w ciągu kilku godzin. Na pożegnanie zjadłem obiad, pooglądałem mapę jak mam jechać dalej, odczekałem trochę po obiedzie, podziękowałem
Krzyszto za zaproszenie i przyjęcie mnie, opowiadał też z jak wielką radością przyjąłby u siebie większą ekipę farmersów

.
O 15-16 wyruszyłem w dalszą drogę.
Część 2: Gonzal - mała przytulna faremka W drogę wyruszyłem energicznie co by przed wieczorem zdążyć dojechać

. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami gdy zbliżałem się to dałem znać
Gonzalowi:
- jestem w Herbach na drodze wylotowej na Opole
- to teraz prosto 11km i jesteś u mnie
Jak powiedział tak się stało, 11.1km dalej faktycznie była jego farma i grill był już rozpalony

. Najadłem się konkretnie - 4 spore kawałki profesjonalnie przyrządzonego mięsa zjadłem, to była tak duża ilość szczęścia dla mojego żołądka, że już nawet nie podjąłem się spróbowania pięknie wyglądającej sałatki

.
Krótkie obejście małej faremki przy piwku było.
Gonzal jest raczej rzemieślnikiem - farmerem, w odróżnieniu od
Krzyszto, który jest farmerem - rzemieślnikiem

. Więc profesjonalny warsztat i własnoręcznie wykonane rzeczy w ogrodzie i w mieszkaniu też obejrzałem. Przy którymś tam z kolei piwku wysłuchałem o dalszych planach rozbudowy farmy i planowanych zmianach mających poprawić jeszcze bardziej jej przytulność

.
Tak minęła sobota. Niedziela była dniem zwiedzania okolicy

. Poznałem zarys historii Lublińca, obecny stan i perspektywy rozwoju. Lubliniec wraz z okolicami jest terenem bardzo dla rowerzystów przyjaznym ze względu na ilość ścieżek i ich dużą jakość (jest sporo dobrze oznaczonych i utrzymanych szlaków rowerowych prowadzących poprzez lasy).
Z ciekawostek zapamiętałem, że Lubliniec ma 2 rynki i po nich przeszliśmy: nie są duże, ale są dobrze utrzymane, kamienice w centrum też są wszystkie w dobrym stanie, współcześnie zbudowane budynki przy rynku są dobrze wystylizowane i wtapiają się w starszą zabudowę

. Później jeszcze zwiedziliśmy dobrze utrzymany spory park, z wieloma wiekowymi drzewami (tabliczki ewidencyjne z szacowanym wiekiem, obwodem i wysokością na wielu były).
Miło i przyjemnie dzień mijał, ale trzeba było się zbierać do wyjazdu. Przed wyjazdem jeszcze raz doświadczyłem śląskiej gościnności i zjadłem porządny obiad

. Tym razem trasa była wyjątkowo prosta (do Lublińca i na pociąg

).
Gonzal opisał ją bez zbędnych szczegółów jako: "jedziesz 5km ścieżką rowerową prosto, za przejazdem skręcasz w lewo, 500m i na miejscu jesteś".
Jadę, jadę, jest przejazd, skręcam, patrzę kontrolnie na licznik (5.1km), myślę sobie: to drugi raz już precyzyjnie podał odległość, ale kolejny szacunek jest przesadzony, gdzie tu będzie 500m jak ja już ten dworzec widzę. Dojeżdżam do dworca, prowadzę rower do kasy, kupuję bilet i patrzę: 370m, uśmiecham się i sobie myślę:
Gonzal ponad 30% przeszacował

. Prowadzę rower do wyjścia na perony i widzę długie schody (ze 30 stopni) nie dostosowane nawet do przejścia przez matki z wózkami ?!?. Przyznam się: złapałem lenia, na rowerze z takim bagażem jedzie się dobrze, dużej różnicy nie ma, ale noszenie jego po schodach jest uciążliwe, pomyślałem sobie... jeszcze się dzisiaj nanoszę go (na 3 piętro do mieszkania chociażby i na dworcu zachodnim, który też nie jest dostosowany do przyjmowania matek z wózkami...). Więc szukam jakiegoś tajnego przejścia na perony

. Jedna uchylona furtka z napisem "wstęp wzbroniony" i okrężną w całości płaską drogą jestem na peronie i czekam na pociąg. (I zerkam na licznik i rzeczywiście wyszło 500m od skrętu w lewo na przejazdem

).
Droga pociągiem jak to droga pociągiem... tym razem trochę podrzemałem i późnym popołudniem / wczesnym wieczorem byłem u siebie

.
Część ostatnia: krótkie podsumowanie Z głównych spostrzeżeń to wymienię dwa:
1. Farmersi to ciekawi ludzie

(co wiedziałem już wcześniej i na kolejnych dwóch przypadkach potwierdziło się

).
2. Pakując się na wyjazd trzeba używać wyobraźni i pamiętać, że to co się weźmie będzie się czasem nosić po schodach (co też wiedziałem wcześniej na wielu przykładach i nawet rozważnie stosowałem się do tego gdy jeździłem z bagażem na plecach, ale tym razem zauroczony byłem świeżo kupionymi pojemnymi sakwami i wyszło jak wyszło [nie było przecież źle

] ).